A chodzi mianowicie o to, żeby, kiedy przychodzi środowy i sobotni wieczór, usiąść i napisać notatkę. Albo artykuł, albo coś, choćby nawet i jedno zdanie.
Wyrobić w sobie nawyk pisania jak kiedyś (znowu „kiedyś”).
Każdy trener powie, że najważniejsza jest systematyczność ćwiczeń, nawet kiedy się nie chce.
A się nie chce.
I tu się pojawia magiczna zasada pięciu sekund (The 5 second rule – Mel Robins).
Pięć…
Cztery…
Trzy…
Dwa…
Jeden…
Piszemy.
Proste do zapamiętania. Prosta zasada działania.
Tylko tyle i nic więcej. 5,4,3,2,1… Pisz! I tu już nie jest łatwo. Najważniejsze to zacząć.
Po raz kolejny zasiadam do pisania po kilku drinkach.
Ruchome obrazki, kolorowe plamy, kolejny odcinek serialu, kolejny post, jedna z książek Terry’ego Prattchet’a.
Nie do końca mam plan. Mam. Nie mam.
Mapa myśli.
Mapa myśli, którą wykorzystałem jako narzędzie w jednym z moich mitingów.
Dla tych, którzy nie wiedzą- na codzień mieszkam w Londynie, pracuję obok M1 i A414.
220V – śpiewam dla was tak…
Koniec części pierwszej…
Część druga.
Kilka tygodni poźniej.
Po przesłuchaniu kilku książek (Atomic habits – James Clear, Why has nobody told me this before? – Julie Smith, The 5 second rule – Mel Robins) powiedziałem sobie, że będę pisał dwa razy w tygodniu. W środy i w soboty. Środa minęła bezowocnie. Nastała sobota, więc siadam i piszę.
Habit (ang.)
An action performed on a regular basis.
An action performed repeatedly and automatically, usually without awareness.
Nawyk – w terminologii psychologii zautomatyzowana czynność (sposób zachowania, reagowania), którą nabywa się w wyniku ćwiczenia (głównie przez powtarzanie).
Mam zamiar przełamać swoje złe nawyki z biegiem czasu. I jestem całkowicie świadomy, że nie będzie to ani łatwy ani szybki proces.
Postawiłem sobie jednak za punk honoru zmienić to co nie do końca jest dobre (bo nie jest to złe).
Minęło dziesięć lat… jak jeden dzień. I nie żałuję choćby sekundy. Nie zmieniłbym nic. Wspaniałe było spędzić wieczór we dwoje, chociaż byliśmy wykończeni po całym tygodniu pracy. Cudownie było posłuchać Peer Gynt Griega w wykonaniu szwedzkiej filharmonii, czekać na metro i zjeść maca po drodze. Miło było zostawić świat za sobą, choćby tylko na kilka godzin.
W górę i w dół. Znowu do góry i znowu na dół. Jak sinusoida. Do góry i przechodzi w tangens – do góryyyyyyy. Cotangens.
Raptowny powrót do sinusoidy.
Jestem z powrotem na sinusoidzie. Nie jestem tylko pewien gdzie.
Dzisiejszy dzień wcale nie był zły. W porównaniu z poprzednim tygodniem wręcz dobry. W pracy Ok. W domu też dobrze. Kilka rwanych nocy. Spodziewane przy trzylatku.
Raczej tendencja spadkowa. Fakt, trochę stresu, a kiedy się kończy, zaczyna się zjazd.
Jak narkoman. Na pełnych obrotach jest Ok, ale kiedy się kończy…
Chyba powoli zaczynam łapać jak to działa w moim przypadku. Wychwytywać potencjalne górki i dołki. To już dużo, bo zaczynam poznawać samego siebie tak trochę lepiej.
Dzisiejszy dzień jednak wytrącił mnie z równowagi.
Nie mam pojęcia czemu. Widzę to po swoich reakcjach i zachowaniu.
Nie był to szczególnie ciężki dzień w pracy. Jeden z tych spokojniejszych. Ale coś tam gdzieś poszło nie tak.
Obok, na kanapie śpi Lucyfer.
Zaniedbałem go.
6kg kota co przegania lisy.
Nagrałbym się, ale nie do końca czuję się z tym komfortowo. Wywiad, który kiedyś ze mną przeprowadziłaś, a który to potem wyemitowano w radiu uświadomił mi, że cholernie seplenię…
O losie…
Nie mam polotu dzisiaj na pisanie. Nie mam polotu na nagrywanie. Skasowałem połowę tekstu, który napisałem wcześniej. Tekstu, który traktował o moim złym stanie w tamtej chwili.
Po chwili przemyślenia stwierdziłem, że może jednak nie powinienem. Za późno. Przepadł. Przełączyłem się między notatkami i zmiany się zachowały. Nie będę go próbował odtwarzać.
I tak właśnie akapit za akapitem rodzi się kolejna notatka. Ta rodzi się w bólach. Punktem trzecim była kropka. Jaki będzie kolejny, okaże się w momencie zakończenia.
Muszę się w końcu zmobilizować i wrzucić archiwa poprzednich blogów do tego. Zastanawiam się tylko, czy wrzucić same teksty, czy może jednak stworzyć podstronę z pełnowartościową kopią (szata graficzna, linki, komentarze).
Z jednej strony tylko teksty, z drugiej całość. Bo w sumie blog był całością.
Znalazłem archiwum poprzedniego bloga z 2017 roku. W 2019 zamknęli portal. Nie jestem pewien czy póżniej cokolwiek jeszcze napisałem. Muszę sprawdzić kopie, którą mam zapisaną na dysku. Być może pojawiła się jedna czy dwie notatki.
Nie ważne. To tylko potwierdza częstotliwość pisania. 2011,2012,2013,2017 (poprzedni blog), teraz (obecny blog). Byłem szczęśliwy.
Dalej jestem. Po prostu pojawiło się więcej elementów stresogennych. Może nawet zbyt wiele w ciągu ostatnich lat. I być może to za długo zwlekałem z powrotem do pisania. Do mojej ucieczki, do mojego małego azylu, gdzie wszystko można powiedzieć, a poza tym nic nie będzie oceniane, do momentu w którym nie uznam tego za stosowne. Do momentu publikacji.
Wiem. Powtarzam się. Powtarzam motyw autoterapii i motyw ponownego pisania. Powtarzam to co już było (czyżby?). Tym razem nie do końca. Tym razem staram Ci się, drogi Czytelniku, zakodować w głowie, że ten blog nie jest ku Twojej rozrywce. Nie znajdziesz tu porad praktycznych czy „life hacków”. Nie znajdziesz tu humoru (czyżby?), nie znajdziesz tu recenzji (czyżby?) ani krytyki (czyżby?). Nie takie jest jego przeznaczenie. Przynajmniej na razie.
Ten blog jest narzędziem walki o moje zdrowe zmysły. Moją metodą poradzenia sobie z tym wszystkim co się we mnie skumulowało przez te wszystkie lata. A następnie w kolejności z tym co się kumuluje teraz.
Zastanawiam się jak głęboko będę musiał kopać sam w sobie zanim odkryję wszystko co mnie gdzieś tam gryzie. Trzy? Pięć? Dziesięć lat?
Z tym dawniejszym, przynajmniej tak mi się wydaje, w taki czy inny sposób się uporałem. Czasami tylko mam jakieś flashbaki.
Mam wrażenie, że to co mnie doprowadziło do obecnego stanu zaczęło się w 2019 roku. Zanim jeszcze zaczęła się pandemia, ba, zanim zaczęli o o covidzie mówić.
Nie do końca.
Miłość moja była w ciąży. W tym czasie robiłem remont. Zabrakło mi sił i nie dałem rady skończyć przed jej powrotem z Polski. Później popłynąłem, wróciłem, popłynąłem znowu. I wróciłem na stałe.
Potem zaczął się 2020. Mimo wszystko dobry rok. Nie brakowało pracy, czasu ani chęci. Aż do grudnia. Tam zaczął się dołek.
Tak jak patrzę na to teraz, to to wyglada jak kilka(naście/dziesiąt) fal o różnych długościach nakładających się na siebie. Górki i dołki się wzmacniają, różnice się niwelują.
Przez chwile mialem ochotę zrobić analizę następnych trzech miesięcy z uwzględnieniem 3-5 parametrów. Może kiedyś.
Zamiar zamiarem, ale napisanie kolejnego tekstu nie przychodzi łatwo. Zgubiłem myśl przewodnią, która krążyła mi gdzieś po głowie, a której nigdzie nie zapisałem jak kiedyś.
Nic to, złapię się kolejnej. Ta przyszła w momencie rozpoczęcia tego.
„Jak kiedyś”.
Fraza, będąca domeną osób starszych ode mnie, a w których grono, jak widzę, zaczynam wstępować.
Kiedyś trawa była bardziej zielona, a niebo bardziej niebieskie. Stek bzdur. Po prostu „kiedyś” było inaczej.
Inna ludzka mentalność. Inne podejście do wszystkiego; do technologii, do wychowania dzieci, do żywienia, do… itp itd
Kiedyś byliśmy młodsi, mieliśmy mniej na głowie, mniej problemów (swoich i cudzych). Było nam łatwiej.
Trzymamy się kurczowo przeszłości zamiast ruszyć dalej. Rozpamiętujemy to co było.
„Kiedyś” ktoś powiedział (a ja o tym pisałem), że życie jest jak jazda samochodem. Daleko się nie zajedzie patrząc tylko we wsteczne lusterka. O ileż bardziej to rozumiem od kiedy mam prawo jazdy i prowadzę. Tak się nie da.
A jednak życie nie do końca jest jak jazda samochodem. W tym miejscu znowu coś mi uciekło.
Nie jestem jedyny.
„Zabiegani w tym tłumie nie jesteśmy wcale sami” – napisałem „kiedyś”.
„W pogoni za kasą przecież biegniesz razem z nami” – kontynuowałem.
Oj biegnę. A na dodatek bardzo się w tym zatracam. Uciekła mi gdzieś myśl przewodnia życia i straciłem rozeznanie pomiędzy tym co ważne i tym co błahe.
Czuję się jak w leśnej kotlinie. W każdą stronę pod górkę, wszędzie drzewa zasłaniające widok, a na dodatek zaczyna się chmurzyć.
Czas byłby najwyższy postawić grubą kreskę pod tym co „kiedyś”. Zarchiwizować przeszłość i zacząć jeszcze raz. Ruszyć pod górkę, w którąkolwiek ze stron.
Dostałem klawiaturę i wieczne pióro, a mój notes świeci pustkami. Blog otworzył sie na nowo pod nowym adresem. Za chwilę nowy rok. Znaki zwiastują zmiany.
Zawsze uważałem się za osobę samoświadomą. Za osobę, która wie gdzie się znajduje; która wie jaka jest jej sytuacja; która zdaje sobie sprawę ze swoich problemów; która… itd. itp.
Oh! Jak bardzo się myliłem…
Jak bardzo nie wiedziałem w jak głębokiej dupie jestem.
„Nie widziałem” to złe stwierdzenie. „Nie zdawałem sobie z tego sprawy” jest znacznie lepsze.
Dopiero kurs „Mental health first aid” uświadomił mi, że tak na prawdę, gówno wiedziałem.
Finito la musica, basta!
Mój świat się posypał i odbudował (poniekąd) w dwa dni.
Ten kurs pokazał mi, że mam więcej problemów niż myślałem, ale dał mi też narzędzia do ich pogromienia.
Jedną z nich jest autoterapia.
Kiedyś pisałem kiedy mialem problem, kiedy świat dawał mi w kość, kiedy nie byłem w stanie poradzić sobie sam ze sobą, kiedy wszystko mnie przerastało.
Nie było tego mało o czym świadczy mnogość napisanych tekstów. Czasem artykułów, czasem wierszy, czasem przytoczeń dialogów. Czasem bajań.
Teraz patrzę na to z perspektywy kursu i widzę. To była moja metoda radzenia sobie ze stresem i emocjami. To była moja metoda odreagowywania, zrzucenia z siebie wszystkiego.
Nastały czasy w moim życiu, kiedy byłem szczęśliwy. Kiedy nie potrzebowałem pisania, żeby odreagować. Przestałem.
Nie mialem o czym pisać, wiec nie pisałem. Nie pisałem o życiu codziennym, bo zawsze wydawało mi się to, poniekąd nudne, poniekąd zwyczaje i w sumie takie nijakie. Zwyczajne życie jest nudne. Praca – dom i tak do zdechu. Dzień w dzień.
Pierdolony wyścig szczurów, którego tak bardzo chciałem zawsze uniknąć.
Przestałem pisać i z biegiem czasu stało sie to dla mnie coraz trudniejsze. Nieliczne momenty, kiedy wracałem obarczone były zawsze silnymi emocjami. Wyznanie miłości, smierć kumpla, smierć drugiego, żal o kłótnie.
Cztery, może pięć tekstów w przeciągu niemal dekady.
Stres dnia codziennego odkładał się gdzieś tam we mnie. Ale każde naczynie ma swoją pojemność. I z każdego może sie przelać. Z mojego sie przelało.
Nie jestem ekstrawertykiem, wręcz przeciwnie. Mam tendencje introwertyczne.
Niejednokrotnie powtarzałem, ze nie lubię ludzie i nie lubię z nimi przebywać. Nie czuje się komfortowo w towarzystwie osób, których nie znam i bardzo trudno jest mi nawiązywać nowe znajomosci. Jest mi trudno mówić o tym co czuje.
Duszę w sobie.
Usilne próby wyrzucania z siebie na bierząco spotykają sie z niezrozumieniem, z reakcjami obronnymi, z postrzeganiem mnie jako wroga numer jeden.
Dyskusja o problemach sprowadza sie najczęściej do monologu o czyichś problemach.
Słucham i nie przerywam. Nie potrafię. Sam sie usuwam na drugi plan.
Raz na jakiś czas wybucham, a to zawsze powoduje więcej zniszczeń niżbym chciał.
Pisanie pomagało.
Zastanawiam sie, czemu tak długo zwlekałem do powrotu. Zawsze znajdowała sie jakaś wymówka. Nie mam pióra, nie mam notesu, nie mam tabletu, zapomniałem hasła, laptop jest rozładowany, nie wiem jak zacząć, nie wiem o czym napisać, po dwóch zdaniach kończy mi sie wena, nie wiem czy to zdania kiedyś rozwinę….
Kiedyś wystarczała mi kartka z notesu i ołówek pożyczony od kogoś na biegu. Potem nie rozstawiałem sie z zeszytem i długopisem. Łapałem myśli na każdym kroku. Czasem je rozwijałem, czasem porzucałem.